Marian Krzyżański (1925-1996) przyszedł na świat 12 października 1925 roku we Lwówku. Uczęszczał do szkoły elementarnej we Lwówku. Później w czasie II wojny światowej ukończył także Technikum Ekonomiczne na warszawskiej Pradze. Odbywało się to na tzw. „tajnych kompletach”. Od początku wychowywany był przez rodziców duchu patriotycznym.
Ojcem Mariana był Feliks Krzyżański, (ur. 1886 roku), a matką Wiktoria (ur. 1896) z domu Pogonowska. Zawodem ojca był rzeźnictwo, matka zajmowała się gospodarstwem domowym. Jego rodzeństwo to starszy brat Bronisław (ur. 1920) i młodsza siostra Katarzyna (ur. 1931).
Wybuch II wojny światowej zastał rodzinę Krzyżańskich w domu rodzinnym we Lwówku. Z początku Lwówek wydawał się miejscowością, do której wojna jeszcze nie dotarła. Dopiero później dała o sobie znać. Do Lwówka hitlerowcy wkroczył na początku września (tj. 8 września 1939 r. ) ku ogromne uciesze miejscowych Niemców, którzy wyszli im na powitanie.
Po niedługim czasie rodzina Krzyżańskich (rodzice, Marian i rodzeństwo: Bronisław (który brał udział w kampanii wrześniowej) oraz małoletnia Kasia zostali wysiedleni ze Lwówka. Stało się to dokładnie 7 grudnia 1939 roku i było częścią szerszej akcji. Najpierw wywieziono rodzinę Krzyżańskich do obozu przejściowego w Młyniewie, a następnie koleją przez Warszawę do Niepokalanowa, która wówczas stała się zwykłym miastem w Generalnej Guberni (gdyż stolicą GG był Kraków). Z obozu w Niepokalanowie dopiero rozmieszczano rodziny na poszczególne miasta i wsie GG; i tak Krzyżańscy znaleźli się w Błoniu oddalonym o ok. 30 km od Warszawy
W Błoniu razem z Krzyżańskimi znalazły się rodziny Opończewskich, Jankowskich, doktorostwa Szamborskich, Mateckich i Borowiaków.
Życie codzienne pod okupacją hitlerowską mijało pod znakiem handlu. Każdy, młody czy stary człowiek, musiał utrzymywać się z niego. W przetrwaniu pomagały także paczki przysyłane przez pozostałą we Lwówku rodzinę. Nie inaczej musiał sobie radzić Marian Krzyżański, jak wspominał: „Ja tak samo zajmowałem się handlem, a także jakiś czas chodziłem do szkoły. Za handel zostałem pewnego razu aresztowany przez Żandarmerię niemiecką. Na moje szczęście ojciec, który także wracał z takiego handlowania, widział, że jestem aresztowany i… za odpowiednią łapówkę „wykupił” mnie z rąk Żandarmów. (…) musiałem podpisać zobowiązanie, że podejmę pracę we wskazanym przez Niemców zakładzie pracy. Jednak nigdy w nim nie rozpocząłem pracy, bo trwały przygotowania do wybuchu Powstania w Warszawie (…). Życie w Błoniu było dość bezpieczne, gdyż nie organizowano łapanek takich jak w Warszawie. „Trzeba podkreślić, że w czasie okupacji wszystko co żeśmy robili było nielegalne, można powiedzieć, że samo życie w tym czasie było także nielegalne!” – napisał w swoich wspomnieniach.
W 1943 roku młody Marian obserwował także tragedię Żydów w warszawskim getcie i jak podkreślał „cała Warszawa przeżywała ich walkę o przetrwanie, o życie… Jednak niesienie przez nas pomocy Żydom (…) było praktycznie niemożliwe”. We wspomnieniach dodawał także kolejne spostrzeżenia na temat sytuacji Żydów w okupowanej Warszawie: „Byłem w getcie. Jeszcze w początkowym okresie tworzenia przez Niemców. Wówczas można było, za specjalną przepustką, dostać się tam. (…) ludzie wyglądali tam okropnie. Byli jacyś zduszeni, zgnieceni, był to bardzo nieprzyjemny widok! (…) W getcie panowała straszna bieda. Ludzie na ulicach umierali… prosili o żywność… Osobiście odczułem takie wrażenie, jakbym znalazł się na innym świecie!”. Ogrom cierpienia ludności żydowskiej potęgował pewne zdarzenie, gdyż był świadkiem egzekucji Żyda, jego żony i dziecka wykonanej przez policjanta z polskiej policji granatowej.
To codzienne obcowanie ze śmiercią spowodowało, że „(…) człowiek stawał się jakby, nie obojętny…, ale po prostu była to dla niego jakby… normalna sprawa!”
Marian Krzyżański często podkreślał: „Z domu rodzinnego wyniosłem obowiązek patriotyzmu”. Tak więc, nie potrzebował jakiegoś szczególnego bodźca do wejścia w struktury polskiej konspiracji. Motywację do walki zbrojnej opisywał następująco: „Po wysiedleniu z Lwówka i przeżyciach z tym związanych oraz okropnościach życia w Warszawie, była we mnie jakby wielka chęć odwetu! Umocniłem się w przekonaniu, że muszę walczyć! Że to mój patriotyczny obowiązek! Że tak bezczynnie stać z założonymi rękami nie mogę!”
Od końca 1941 roku był częścią pięcioosobowej drużyny. Poza sobą, nie znali innych członków Armii Krajowej, poza ich pseudonimami. Miało to zapobiec szerszym dekonspiracjom wskutek jednej „wpadki”. Marian Krzyżański przybrał swój konspiracyjny pseudonim – „Kuba”. Przeszedł w Armii Krajowej przeszkolenie w dziedzinie wiadomości o uzbrojeniu, sposobach walki i nauki strzelania z broni palnej.
Na co dzień zajmował się działalnością dywersyjną, w tym roznoszeniem ulotek. Wraz ze swoim oddziałem brał udział słuchaniu zachodnich rozgłośni, które pozwalały na „kontakt” z wolnym światem. Dzięki temu mogli przekazywać ważne informacje swoim rodzinom i znajomym. Informacje te przekazywano sobie „z ucha do ucha”.
Marian Krzyżański kolportował także fotografie z różnych zbrodni niemieckich w okupowanej Polsce. Miało to na celu przygotowanie społeczeństwa do stawienia oporu poprzez żądzę odwetu. Taką fotografię opatrywano w komentarz zapisany z tyłu: „Jeżeli ci kiedyś, przy braniu odwetu, serce zadrga litością – spójrz na tę fotografię”.
Po latach przygotowań, 1 sierpnia 1944 roku wybuchło, tak oczekiwane przez Mariana i jego kolegów, powstanie. Marian Krzyżański nie dotarł niestety na czas, na godzinę 17:00, na miejsce zgrupowania jego drużyny, tj. na plac Narbutta, ponieważ utknął dwadzieścia minut przed godziną „W” na ulicy Marszałkowskiej.
Po wybuchu powstania zdołał w końcu dotrzeć na plac Narbutta, gdzie otrzymał wraz ze swoją „piątką” rozkaz ochrony dowództwa, które znajdowało się w pobliskiej spalonej szkole.
Marian, ze względu na swój wiek (w czasie powstania miał 19 lat) i młodzieńczy wygląd często był odsuwany przez starszych kolegów od walki na pierwszej linii. Często słyszał słowa „Będziesz miał jeszcze czas umrzeć!”. Wspominał także o dużych stratach podczas walk: „W czasie takich akcji, bywało również tak, że na 15-16 wychodzących [do walki], wracały 3-4 osoby!”. Kolega z jego „piątki” niejaki Młynarczyk, który otrzymał rozkaz roznoszenia rozkazów, wracając z pierwszej linii był tak przerażony, że niejednokrotnie płakał po tym, co zobaczył
Powstańcy nie byli zbyt dobrze wyposażeni w broń i amunicję. „Jeżeli ktoś posiadał pistolet to było bardzo dobrze. Na drużynę przypadały 2 karabiny, 2-3 pistolety, granaty (…) własnej roboty, tzw. „filipinki” i „sidolówki””.
Później został przydzielony do oddziału „Baszta”, który działał na Mokotowie. Służył tam w pierwszym plutonie kompanii B2, a dowódcą jego kompanii był porucznik „Janusz”.
W trakcie trwania powstania otrzymał legitymację żołnierza Armii Krajowej o numerze 50967 (wydana z datą 25 lipca 1944 r.)
Już od początku dochodziły do niego głosy, że dowództwo Armii Krajowej prowadziło rozmowy z Sowietami przed, a także w czasie trwania powstania, jednak te nic nie dały. Sowieci zwodzili powstańców, że otrzymają oni znaczącą pomoc. Okazało się, że desanty, jak i zrzuty broni czy amunicji zostały tak przygotowane, aby nie przyniosły żadnej korzyści powstańcom, np. zrzucano nieodpowiednią amunicję, która nie mogła być użyta lub bywało i tak, że spadochron wcale się nie otwierał i cała jego zawartość rozbijała się podczas uderzenia z ziemią. Istnieją niezbite dowody na to, że ZSRS w ogóle nie zależało na tym, aby pomóc powstańcom, a wręcz odwrotnie, chciano, by się Warszawa wykrwawiła. Sowieci biernie przyglądali się upadkowi powstańczej Warszawy i rzezi ludności cywilnej.
Od początku nastroje wśród powstańców i ludności cywilnej Warszawy były przepełnione euforią i nadzieją. Później euforia zmieniła się w zrezygnowanie i przygnębienie.
Po opanowaniu przez Niemców Mokotowa,, wycofał się razem ze swoją kompanią kanałami do Śródmieścia. Tam jeszcze jakiś czas walczył, ale 2 października 1944 roku rozeszła się wiadomość o kapitulacji powstania. Tak zapamiętał ten fakt Marian Krzyżański: „Nastąpił koniec. I chyba dobrze, bo Niemcy by jeszcze więcej ludzi „zmarnowali”! Dalej komenda: „Ustawiać się trójkami i składać broń”. Zewsząd otoczyli nas Niemcy. Był to najstraszniejszy, moim zdaniem, moment. Prowadzono nas kolumną z Warszawy do Pruszkowa, gdzie znajdował się obóz przejściowy. Tam właśnie Niemcy wyłapywali, co ważniejszych dowódców, powstańców, tych wszystkich, o których „coś ważnego” wiedzieli. Jednak nie udało im się wszystkich wyłowić”.
Następnie jeńcy z powstania warszawskiego zostali załadowani do wagonów i przewiezieni najpierw do Skierniewic, skąd po dwudniowym pobycie udali się w głąb Niemiec, gdzie mieli zostać osadzeni w obozie jenieckim. „Wreszcie załadowano nas powtórnie do wagonów kolejowych i skierowano do miejsca docelowego pobytu, którym okazał się obóz jeniecki w Bremenwerde, było to na terenie Niemiec, w pobliżu miasta Bremy”.
Niewola w niemieckim obozie trwała kilka miesięcy. Marian Krzyżański wspominał ten okres następująco: „Trafiłem do Stalagu 10 A i otrzymałem numer obozowy: 221872. W obozie oprócz Polaków przebywali także Francuzi, Serbowie i inne nacje. Łącznie było tam około 20 tysięcy jeńców. Nas powstańców nazywano „febrechami”, czyli nicponiami, łobuzami! Byliśmy w pewnym stopniu nawet odizolowani od pozostałych jeńców, którzy byli od nas bardziej zorganizowani, dostawali paczki żywnościowe, z których część przekazywali Polakom. Byliśmy rozmieszczeni w barakach składających się z trzech pomieszczeń, w których skoszarowano po 50-70 osób. Później wzięto nas do pracy, był to przymus. Rozpoczęliśmy prace porządkowe pod Hamburgiem, łącznie około dwóch tysięcy Polaków”. Po ofensywie angielskiej w okolice Bremy obóz został ewakuowany na wyspę Sylt, która znajduje się w pobliżu Danii.
Warto wspomnieć o solidarności ludzkiej, która nawet w mrocznych czasach II wojny światowej nie miała jednoznacznie przyporządkowanej narodowości. „Przypominam sobie, że w czasie pracy w Hamburgu, przy jego odgruzowywaniu, otrzymywaliśmy od Niemców, cywilów, paczki z jedzeniem, które pomogły nam w przetrwaniu. Niejednokrotnie Niemcy, którzy nas pilnowali, widząc taką sytuację, odwracali się plecami.”- wspominał. Mimo, iż istniały plany zlikwidowania obozu, Marian w zdrowiu doczekał do wyzwolenia obozu przez Anglików. Następnie został żołnierzem Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie.
Będąc już żołnierzem PSZ na Zachodzie dowiedział się, że brat jego Bronisław zginął. Był on żołnierzem Narodowych Sił Zbrojnych i pracował w zakonspirowanym zakładzie, który założony został przed utworzeniem getta. Niestety później wpadł i został aresztowany. Osadzono go w obozie Stutthof (Sztutowo), następnie przetransportowano do Polic, w których prawdopodobnie zginął w egzekucji niemieckiej, jeszcze przed wkroczeniem wojsk Armii Czerwonej w 1945 roku.
Przed powrotem do Polski wstrzymywał go fakt sowieckiej dominacji w Polsce. Wielokrotnie przemyśliwał pozostanie na Zachodzie, zwłaszcza po wielu sygnałach z kraju, że następują represje członków AK.
W końcu wrócił do rodzinnego Lwówka, gdzie pomagał swojemu ojcu w prowadzeniu zakładu rzeźnickiego. Następnie zawarł małżeństwo z Urszulą Nawrocką, z którą miał trójkę dzieci: Aurelię, Cezarego i Zbigniewa.
Odszedł na wieczną wartę 1 lutego 1996 roku i został pochowany na cmentarzu św. Krzyża we Lwówku.
Szymon Konieczny
Bibliografia:
1. Wspomnienia Mariana Krzyżańskiego spisane przez Ryszarda Kowalczyka 19 lipca 1991 roku we Lwówku, maszynopis
2. List Mariana Warminskiego do Marian Krzyżańskiego z 1946 roku
3. Relacja siostry Katarzyny Krzyżańskiej, nagranie audiowizualne z lutego 2014 roku
4. List Mariana Krzyżańskiego do ciotki
5. Legitymacje kombatanckie i inne dokumenty w posiadaniu rodziny